Nie. Udało mi się spłodzić syna, którego w żaden sposób nie mogę się wyprzeć (przez telefon nawet najbliżsi nas mylą). Bez chromosomu Y byłoby to trudne.
Ad meritum: po prostu uważam, że problem nie tkwi w rzekomej, nadludzkiej mocy kobiecego wzroku, tylko w tym, że mężczyźni naprawdę mają w odwłoku, czy dany kolor to papuzi zielony, krokodylowy zielony czy też zieleń liści. Dla nas są to po prostu odcienie koloru zielonego, dość do siebie podobne ale jednak bardzo różne. Nie mam problemu z rozróżnianiem ich przy otwarciu 3 odrębnych kart - są naprawdę różne. Ale pojedynczo bym ich nie potrafił rozpoznać i nazwać. Nie oznacza to, że nie widzę różnicy, a tylko tyle, że mojego mózgu ta różnica nie obchodzi. Rozróżniam kolory na tyle, że popularne testy na „tetrachromatyzm” rozpoznają mnie jako kobietę. Ale już testy profesjonalne tak dobrze mi nie idą - mam za słaby monitor i kartę grafiki na nie. 8 bitów na kolor to wystarczająco dla podstawowej gamy Pantone ;) Problemem jest również to, że nie pracuję z kolorami - nie zajmuję się grafiką. Moje zainteresowanie kolorami ma bardzo ciekawy początek - angielskie słowo „purple” oznaczające purpurę. Dla nas purpura to kolor bliski „biskupiemu”, fioletowoczerwony - przez skojarzenia z purpurą biskupią - jasny i agresywny. Dla Anglosasów jest to kolor znacznie ciemniejszy i przygaszony. Od tamtego czasu próbuję uczyć się nazw kolorów i odkrywam, jak bardzo różni się ich postrzeganie, zależnie od kultury.
Dlatego twierdzę, że skoro w ramach jednego gatunku są spore różnice w odbieraniu bodźców, to kategoryczne stwierdzenia o wyższości wzroku kobiecego nad męskim są bez sensu. Bo nie każdy mężczyzna przegra z każdą kobietą.