Pamiętam, że w starych książkach bardzo przestrzegano przed możliwością przegrzania półprzewodników podczas lutowania. Pojawiały się różne patenty, w stylu przyczepiania krokodylka do wyprowadzenia elementu, żeby przejmował nadmiar ciepła. Przez lata lutowałem różne układy za pomocą transformatorówki i nie pamiętam, żebym kiedykolwiek coś zepsuł przez przegrzanie (choć faktem jest, że za sprawą przeczytanych książek wyrobiłem sobie nawyk możliwie krótkiego podgrzewania punktu lutowniczego.
Od niedawna dysponuję stacją lutowniczą, w związku z czym zabrałem się za oglądanie filmów instruktażowych, dotyczących lutowania HotAir. Muszę przyznać, że czegoś tu nie rozumiem. Czyżby zmienił się paradygmat? ;) Kiedyś lutowało się krótko, podgrzewając tylko jeden punkt, dzisiaj podgrzewa się przez dłuższą chwilę kawałek płytki ze scalakiem, który praktycznie pływa w roztopionej cynie.
Jak mocno trzeba by podgrzać układ, żeby groziło mu zniszczenie? Przykład z życia wzięty: Przed zakupem stacji lutowałem pewien układ z Atmegą8. Przez roztargnienie źle położyłem scalak, co zauważyłem dopiero wtedy, gdy spora część połączeń była już wykonana. Szybko zrezygnowałem z prób użycia plecionki wiedzą, że i tak niedługo będę miał do dyspozycji HA. Chyba jednak powinienem bardziej przećwiczyć wylutowywanie (z drugiej strony nie bardzo miałem na czym) - ustawiłem temperaturę na około 400 stopni, siłę nawiewu na wyczucie, zbliżyłem wylot dyszy do układu i poczekałem na roztopienie cyny, po czym szybko zdjąłem układ z PCB. Teraz nasuwa mi się pytanie - czy tak demontowany układ (brak preheatingu, wysoka temperatura) mógł zostać zniszczony czy raczej jest to mało prawdopodobne? Taki układ będzie godzien zaufania czy raczej można bezpiecznie założyć, że próba jego powtórnego użycia będzie tylko stratą czasu?