Pan Andrzej napisał:
No dobrze, to teraz ja. Wyobraźmy sobie taki wielki wielgachny magnes stały. Zamocowany nieruchomo spory kawałek nad powierzchnią ziemi. Ale mimo sporej odległości, magnes potrafi przyciągać ferromagnetyczne przedmioty położone pod nim -- bo to wielki wielgachny magnes, bardzo silny.
Kładziemy pod nim przedmiot wykonany, dajmy na to, z gadolimu. Pierwiastek ten wybrałem nie dlatego, że się śmiesznie nazywa, tylko z powodu wyjątkowo niskiej temperatury Curie. Tym, którzy w tej chwili odczują potrzebę zajrzenia do Wikipedii, wyjaśnie od razu, że temperatura Curie to taka, powyżej której ferromagnetyki tracą swoje własności i przestają być przyciągane przez magnesy.
Nasz gadolin poszybuje w górę ruchem przyspieszonym, aż w końcu wyrżnie w magnes. Gdyby ktoś niepokoił się, że od tego wyrżnięcia stanie się coś złego magnesowi, możemy przed nim zamontować odpowiedni zderzak. A jak wyrżnie, to jego energia kinetyczna zamieni się w ciepło (sporo jej będzie, bo magnes wiegachny, więc i prędkość nielicha). Jak gadolin osiągnie skutkiem wyrżnięcia temperaturę Curie, to się odklei i spadnie. Na dole wykona użyteczną pracę przy łupaniu orzechów, odda też jakże cenne i pożądane ciepło. Gdy ostygnie, poleci znów do góry. I tak w bez końca, jak kamień Syzyfa.
Teraz proszę mi powiedzieć, o co tu chodzi. Tyko bez takich, że "e tam, perpetum mobile nie istnieje, pani w szkole tak mówiła" (wiem, że nie istnieje). Albo że takie wielgachne magnesy nie istnieją -- może nie istnieją, ale co przeszkadza, by istniały?
Zagadkę wymyśliłem jeszcze na studiach, czyli bardzo dawno temu. Od tego czasu straszę nią napotkanych fizyków. Niektórzy (nawet całkiem dobrzy) po wysłuchaniu przypominają sobie nagle, że mieli właśnie Coś Ważnego do zrobienia.