Witajcie!
Tak mi się przypomniało z połowy lat 80-tych. Kolega miał zegarek naręczny, elektroniczny. Taki typowy, ówczesny, co to miał stoper i kilka melodyjek.
Wtedy zegarki miewały duży rozjazd w trzymaniu czasu. Regulowało się je u lepszych zegarmistrzów-elektroników na chronokomparatorach lub samemu powiększając pojemność. OIDP, to przylutowywało się 2 cienkie przewody w wycięciu płytki u góry po prawej stronie, przy kwarcu. Jedno zwinięcie przewodów dawało ok. 1 sekundę opóźnienia na dobę.
Ale do rzeczy. Kolega miał taki późniący się zegarek. Czasem coś grzebał w elektronice, ale miał "kowalską rękę" do lutownicy. Postanowił poprawić swój zegarek. Jak chciał przylutować przewody, to "odparzył" kwarc i przypalił pola lutownicze. Jak mu ponownie zlutowałem do kupy, to zegarek znacznie przyśpieszył, zaginając równocześnie czasoprzestrzeń ;) Mianowicie liczył sekundy od 00 do bodajże 52, po czym dodawał minutę i liczył w ten sposób dalej.
Co się mogło porobić?